poniedziałek, 10 marca 2014

Pam! Pam! Pam! Pam!

Drodzy Państwo! Proszę o werble!

DZIŚ MIJA DOKŁADNIE 100 DNI OD MOJEGO PRZESZCZEPU!!! DOKŁADNIE STO DNI TEMU DOSTAŁAM NOWE ŻYCIE!

To niesamowite, że jeszcze tak niedawno czekałam na wiadomości co z dawcą, a dziś jestem już w domu 
i dochodzę do siebie. To ogromne szczęście. Choć nadal czekają mnie wyzwania i wciąż muszę pamiętać, że moja sytuacja zmusza mnie do innych zachowań na co dzień. Ale czujecie? Okrągłe 100 dni!!! A jeszcze niedawno robiłam zakupy na przeszczep. 
Ostatnio moja mama gdzieś tam wyczytała, że młoda celebrytka też choruje na coś z mojej bajki. Okropnie mnie zirytowała. Przeczytałam chyba jej wpis na blogu czy coś. Pisała o tym jakby to wszystko było końcem świata. Rozumiem, że była młodsza kiedy działo się to w jej życiu, każdy ma inną wrażliwość, próg bólu itd. Pisała, że miała raz pobranie szpiku (z kości ogonowej - to tak się robi?... no możliwe, że gdzieś się tak robi, nie mówię, że nie) i że okropnie to przeżyła. Miałam to 6 razy. Bywało lepiej i gorzej. Ale bez przesady. To właśnie przez takie dziwne historie ludzie załamują się słysząc diagnozę. Cały świat przedstawia białaczki jako wyrok. No po co?! Ludzie umierają. Śmierć paradoksalnie jest nieodłączną częścią życia. Zdrowi ludzie też odchodzą. Oczywiście u osób ciężko chorych zagrożenie jest większe, ale wielu moich znajomych wygrało walkę z tym dziadostwem. Nawet jeśli coś ma boleć... Walka jest o życie. A te ckliwe filmy o zbuntowanych "ofiarach" białaczki, które kończą się nieuniknioną śmiercią? Ciśnie mi się na usta wiązanka, która nie przystoi młodej dziewczynie. Róbmy też filmy z happy endem! Tak może zakończyć się historia osoby chorej na nowotwór. Media rysują tym chorobom twarz szatana. A może dorysujmy chorym twarze najdzielniejszych wojowników? To MY decydujemy o tym jak społeczeństwo reaguje na hasło "białaczka". Nie ma ona twarzy "czarnego pana". To tylko karaluch, którego należy szybko zdeptać. Bo wtedy nawet jeśli nie ma happy endu to my jesteśmy zwycięzcami. Na pewno nie będziemy nimi jeśli wywiesimy białą flagę. Zdaję sobie sprawę, że osoby mające cięższe doświadczenia nie zgodzą się ze mną w pełni. Przebieg choroby zawsze zależy od jednostki chorobowej, różnych cech organizmu i warunków leczenia (szpital, lekarze). Jednak to nie zawsze musi się skończyć źle, więc nie pokazujmy tego zawsze w taki sposób. To tyle moich osobistych refleksji. 
Bardzo chciałabym skończyć opowiadać wam o przebiegu mojego leczenia (choć ono samo nie dobiegło jeszcze końca). 
Tak więc przed maturą dowiedziałam się, że być może jest dla mnie dawca. Miała to być francuska krew pępowinowa. Łatwo dojść do wniosku, że musi być jej bardzo mało. Aby moja waga była odpowiednia musiałam zrzucić 10 kg. Pojechałam więc do dietetyczki. Ustaliła mi dietę. Miałam chudnąć 2 kilo na każde 2 tygodnie diety. Po miesiącu schudłam kilogram! Yeah. No byłam zła. Właściwie więcej, ale co zrobić? Lekarze powiedzieli, że krew na mnie poczeka, więc się nie martwiłam na zapas. Może też cały miesiąc egzaminów wpłynął na efekty odchudzania? W końcu nie pozwoliłam sobie na taryfę ulgową i zdawałam 3 dodatkowe przedmioty, w tym 2 na poziomie rozszerzonym. A dzień przed pisemnym polskim leżałam pod kroplówką na pogotowiu. Z tego co pamiętam zasłabłam. Przez cały pobyt w domu robiłam regularnie morfologię i zgodnie z wynikami przyjmowałam chemię w tabletkach lub nie. Miałam mieć takie wyniki, abym mogła w miarę normalnie żyć. Poza kilku dniowymi pobytami w szpitalu raz na jakiś czas to pół roku spędziłam czerpiąc z życia tyle ile mogłam. No tyle ile pozwalali mi lekarze. I w sumie rodzice - często bywali ostrożniejsi niż ci pierwsi. Jako chemię podtrzymującą miałam wspomnianą kiedyś czerwoną oranżadę :D Za każdym razem oczywiście pobór szpiku i takie tam różne cuda na kiju. W czerwcu przerwałam dietę, ponieważ w trakcie pobytu na cyklu podtrzymującym dowiedziałam się, że jest kolejny dawca. Jakiś Włoch mieszkający w Niemczech. To była ogromna radość. Znów. Być może radość była tym większa, że początkowo nie wróżono mi szybkiego odnalezienia kogoś zgodnego. Trwały jednak badania. Przy kolejnym pobycie w szpitalu znów wszystko się zmieniło. Właśnie wtedy (a był to chyba koniec lipca) dowiedziałam się o dawcy z Brazylii. Podkreślę: z BRAZYLII. No gdzie ktoś zgodny na drugim końcu świata? I to w tak egzotycznym miejscu. WOW.  We wrześniu powiedziano nam, że zgodność wynosi 100% - jakimś cudem w Brazylii ktoś ma bliźniaczy genotyp. To już były płacze, wzruszenia, generalnie koniec świata :D Radość wszechobecna. 
Dokładnie 22 października 2013 roku (już mam łzy w oczach pisząc) pojechaliśmy do Wrocławia. Miałam akurat iść na podtrzymanie. Nie dojechaliśmy jednak do szpitala i pani doktor zadzwoniła do mamy, że przyleciała z Brazylii ostatnia próbka krwi do zbadania przed przeszczepem. Miałam tylko pojechać oddać krew. Powiedzieli mi że już 4 listopada mam się wstawić na oddział. Osoby które mnie wtedy widziały najlepiej wiedzą jak zareagowałam. Ja nie umiem opisać jaka euforia wybuchła. Staliśmy akurat na parkingu kiedy zadzwonił telefon. Płakałam ja, płakała mama, płakał tata. Rzuciłam się na rodziców. Wyściskałam się z Olą i Magdą, które były z nami. Potem cały dzień fruwałam pod sufitem. Wieczorem siedziałyśmy z dziewczynami na mieszkaniu. Wcinałyśmy weselne ciasto i inne pyszności,a ja chwaliłam się na około, że IDĘ NA PRZESZCZEP. Nie mogę nawet teraz powstrzymać łez. Czuję się jak tamtego dnia. Następnego dnia mama zabierała mnie od dziewczyn. Obie płakałyśmy znów całą drogę z Wrocławia. Na przemian ze szczęścia i smutku, że nie będziemy się widziały przez jakieś 2 miesiące.
Chyba już starczy tego pisania, co? A raczej czytania. Bo znów nabazgrałam strasznie dużo. Następnym razem opowiem o przeszczepie i to by było tyle moich dotychczasowych perypetii białaczkowych.

Kochani dziękuję za tak liczne odwiedziny na blogu. Cieszę się, że moje słowa nie trafiają w eter.

Jak zawsze zapraszam do obserwowania bloga i twittera. Mój nick to: KasiaMartewicz . Tam zawsze daję znać o nowych postach. Tak samo jak i na photoblogu. Pytajcie, komentujcie. Odpowiem na każde pytanie dotyczące choroby. Jeśli oczywiście będę znała odpowiedź.

Kopiując z poprzednich postów:
Mam nadzieję, że czyta mnie choć kilka osób w mojej sytuacji. Gdybyście mogli przesyłać mi na maila swoje przepisy, rozwiązania kulinarne. Pomóżmy innym zjeść coś smacznego, coś na co pozwala nasza dieta. Mój e-mail: ritchelliel@o2.pl  , w temacie wpisujcie "poprzeszczepie.blogspot.com". Już niebawem będę publikować. Pomagajmy sobie. W końcu jesteśmy białaczkową rodziną. 

Buziaczki kochani ;**

4 komentarze:

  1. Jesteś cudowna!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kiedy następny wpis???? Już się nie mogę doczekać!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Kasia pamiętam Cię z hematologii, jeszcze jak brałaś chemię, często miajałyśmy się na korytarzu :) Ciesze się, ze mniej więcej wszystko za Tobą i 3mam kciuki za żeby wszystko było tak dobrze jak jest teraz! Ja niestety dalej tkwię w tym uroczym szpitaliku i końca nie widać:) Pozdrawiam. Też Kasia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) I ja też trzymam mocno kciuki za Ciebie :) Kiedyś ten długaśny pobyt w szpitalu się skończy. Ileż można? No i kto ma na to czas? Z całego serca życzę szybkiego powrotu do zdrowia.

      Usuń