czwartek, 18 września 2014

Bycie potencjalnym dawcą szpiku

   Minęło już kilka miesięcy od czasu ostatniego postu. Wiem, że niektórzy czekali na nowe wiadomości. Wychodzę jednak z założenia, że jeśli się nie ma nic do powiedzenia to się siedzi cicho. Staram się wracać do normalnego życia, a to znacie doskonale. 
   To co chcę przekazać kiełkuje w mojej głowie wiele miesięcy. Tak naprawdę chciałam to powiedzieć od grudnia zeszłego roku. Wtedy właśnie zauważyłam problem. Miał być vlog, ale nie znalazłam odpowiednich okoliczności. Pozostając więc przy poprzedniej formie chciałam wam o czymś opowiedzieć.
   Zaczęło się już na oddziale przeszczepowym. Chwilę po mnie przyszedł tam pewien mężczyzna. Młody, ma może 30 lat. Pewnego dnia zauważyłam, że jego sala jest pusta. Pokątnie dowiedziałam się, że jego dawca zrezygnował. Okropnie mnie to przybiło. W końcu moje własne przygotowania do przeszczepu tak mnie pochłonęły, że przestałam o tym myśleć. Jeśli pamięć mnie nie myli to byłam już po przeszczepieniu szpiku, kiedy wrócił on na oddział. Zajął wtedy salę zaraz obok mojej. Ucieszyłam się bardzo, że tak szybko znaleźli mu kogoś zgodnego. Z własnego doświadczenia wiedziałam, że nie zawsze łatwo znaleźć dawcę. Rozpoczęły się przygotowania. Któregoś dnia pielęgniarka nie zamknęła moich drzwi. I usłyszałam przez nie, że znów przeszczepu nie będzie. Dawca się wycofał. Był to jednak czas na kontynuację leczenia. Dalsze zwlekanie mogło się źle skończyć. Nie pamiętam co dokładnie działo się z nim później. Na 100% wyszedł z oddziału przeszczepowego i trafił na hematologię. Nie mogłam znieść tego, że ktoś mu drugi raz odmówił. No jak tak można? Słyszałam już wcześniej o podobnych przypadkach. Nigdy jednak nie byłam tak bliska tego. Potem jeszcze dwa razy moim znajomym odmówiono. 
   Taka wiadomość jest jak grom z jasnego nieba. To jak powiedzenie komuś: "Sorry, nie uratuję Ci życia. Rozmyśliłem się". Oczywiście każdy kto zarejestrował się jako potencjalny dawca ma prawo zrezygnować w każdym momencie. Oddanie szpiku jest całkowicie dobrowolne. Ale dlaczego tak często się do dzieje? Boli mnie okropnie, że ludzie są tak bezmyślni i nieodpowiedzialni. Bo bycie w bazie dawców to pewien rodzaj odpowiedzialności. Nikt nie jest zmuszany do dołączenia do tego grona. Nie rozumiem, więc dlaczego w momencie oddawania krwi czy tam śliny niektórzy nie myślą co robią i jakie będą tego konsekwencje. Ogólnie rzecz biorąc oddawanie szpiku lub krwi do przeszczepu jest mało bolesne, czasem zupełnie bezbolesne. Za tą odrobinę niedogodności ktoś może żyć! Może dobrze by było zainteresować się przed dołączeniem do bazy jak to miałoby wyglądać w razie czego. I zrezygnować właśnie wtedy. Taki chory może stracić wiarę w wyzdrowienie. A ja wiem, że ta wiara jest konieczna. Miałam ogromne szczęście, że moja dawczyni nie zawiodła. 
   Nie mam żadnych pretensji. Rozumiem strach przed nieznanym. Może warto wprowadzić obowiązkowe szkolenie przyszłych dawców? Aby przekazać podstawowe informacje wystarczyłoby 5 minut albo zwykła ulotka. 
   Czasem tak okrutnie trudno znaleźć zgodnego dawcę. I wyobraźcie sobie, że te rzadkie okazy czasem rezygnują. To boli. Cholernie boli. Nie ma tej świadomości wśród ludzi. Ja czekałam wiele miesięcy na wiadomość, że ktoś może być dla mnie idealny. Nie potrafię sobie wyobrazić co bym czuła gdyby to moja dawczyni zrezygnowała. Przecież tu nie chodzi o wygląd, o posiadanie. To życie. I jakoś nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. 
   Znam też kilka osób, które były po drugiej stronie - dawców. I byli oni szczęśliwi ratując czyjeś życie. Jedna z osób stwierdziła, że rzeczywiście nie było to najprzyjemniejsze. Jednak nie liczyło się to dla niej. Nie musicie ratować setki osób. Możecie jedną. Jeśli nie chcecie nie musicie wcale. Wtedy jednak nie zgłaszajcie się do bazy. Lepiej wcale tam nie być. 
   W 2013 roku w naszym sycowskim liceum była akcja zbierania dawców. Akcja była zorganizowania z myślą o mnie. I jestem dumna, że tak dużo osób dołączyło wtedy do grona potencjalnych dawców. Byłoby mi jednak wstyd gdyby kiedyś zadzwonili do was i powiedzielibyście "nie", bo wtedy poszliście, bo szli wszyscy. Nie chodzi o wielkie "hurra" tylko o dojrzałą decyzję. Kilka osób podobno powiedziało, że zostanie dawcą tylko jeśli będzie chodziło o mnie. Nie rozumiecie jednak jednej rzeczy. Było oczywiste, że wśród 200 osób nie znajdzie się dawca akurat dla mnie. To taka wymiana. Gdzieś na świecie organizowane są podobne akcje, być może była taka w Brazylii i tak trafiła do bazy moja dawczyni. I być może spośród osób, które przyszły wtedy do liceum ktoś uratuje chorego na drugim końcu świata. Chodzi o świadomość ludzką. Polska i tak jest na szarym końcu rankingu liczny dawców. Może w sumie lepiej jeśli mieliby rezygnować w najważniejszym momencie. 
   Baza dawców to wspaniała rzecz. DKMS jest cudowną inicjatywą. Zostając dawcą niczego się nie traci (poza kilkoma dniami w szpitalu i odrobiną komórek macierzystych, które się znów wytworzą). Zyskuje się wiele. Tak czy inaczej lepiej nie być wcale w bazie, niż nie być pewnym tej decyzji. 
   Często czytałam też wielką euforię ludzi którzy dołączyli do grona dawców, że teraz uratują setki osób. To zbędne i nierealne. Wystarczy uratować jedną. Przywrócić komuś życie uciekające przez palce. Zwrócić jakiejś rodzinie spokój i szczęście. 
  To chciałam wam przekazać. Jestem ogromnie dumna, że tylu moich znajomych jest w bazie. Kocham was za to. Uratowaliście mi pośrednio życie. Dziękuję. 
   Jeśli mielibyście kiedyś jakiekolwiek wątpliwości związane z byciem dawcą służę radą i pomocą. Nie zamierzam nikogo oceniać. Każdy ma prawo do wątpliwości, strachu, a nawet rezygnacji. Przemyślcie to.
   Chcę zaznaczyć też, że ta wiadomość nie ma na celu odstraszenia od bycia dawcą. Chcę żeby ludzie wiedzieli, że nie chodzi o samo bycie w bazie, a o realne pomaganie.

  Proszę was o udostępnianie tego postu. Im więcej osób sobie to uzmysłowi tym lepiej. O tym się nie mówi. Mało jest w mediach o dawcach szpiku, a jeszcze mniej o tym jaka to odpowiedzialność. 

Ponad to komentujcie, pytajcie, piszcie jak zawsze. 

Zapraszam też na facebookowy profil DKMS
https://www.facebook.com/fundacja.dkms.polska?fref=ts

Buziaki. Niech moc będzie z wami.



Twitter: KasiaMartewicz ___ E-mail: ritchelliel@o2.pl

środa, 14 maja 2014

Witam! :)

Trzeba przyznać, że dawno się nie odzywałam. Ale jakoś to tak zleciało. Nawet nie wiem kiedy. Ostatnio pisałam, że jestem 4 mies. po przeszczepie, a już za 16 dni będzie pół roku!!!
Dziś kończę 20 lat. Też zleciało. Zawsze osoby 20+ to była jakaś inna kategoria. Byli doroślejsi, poważniejsi, nieosiągalnie, inni. Mówiąc niezbyt ładnie: gówno prawda.  Gówniarz jak gówniarz :D

Ostatnio pisałam wam jak mi było na oddziale przeszczepowym. Teraz więc czas na ostatnią część mojej dotychczasowej historii.
Kiedy wróciłam do domu miałam długą listę tabletek (około 20 dziennie) i jeszcze dłuższą listę tego czego mi nie wolno. Szybko się przyzwyczaiłam. Długo jednak nie pobyłam w domu i znów trafiłam do szpitala. Gorączka. Niby osłuchowo wszystko było ok, badania też bez odchyleń, a temperatura była. Spędziłam przez to jakiś tydzień na Pasteura. Ale nie żałuję. Poznałam wspaniałą osobę. Moja współlokatorka okazała się cudowna. Każda sytuacja zdaje się mieć swoje dobre strony. Gorączka przeszła i wróciłam znów do domu. Nie wiem ile miałam spokoju zaczęły się wymioty. Nic prawie nie jadłam. Okazało się, że dla mnie to za dużo leków - żołądek nie dawał rady. I tak zostałam z trzema lekami. I jakoś funkcjonuję i jest dobrze. I dobrze :D Czasem poboli mnie teraz brzuch, czasem mam jakiś katar, gorączkę. Miałam też zapalenie spojówek. Ale nic dziwnego - mój organizm średnio teraz potrafi się bronić. Brzmi to wszystko dość ponuro. Ale pamiętajcie, że to wszystko to cena życia i w dodatku rozłożyło się na wiele miesięcy.
Ogólnie moje życie nie wygląda teraz tak źle.Coraz więcej wolno mi jeść, przy małym ruchu mogę wyjść do niedużego sklepu (oczywiście w masce na twarzy), czasem widzę się z najbliższymi. Jak jest ładna pogoda wyskakujemy z rodzicami na jakiś spacer przewietrzyć mnie :D Generalnie całe dnie spędzam w swoim pokoju czytając albo oglądając coś na komputerze. Na święta nawet znalazłam siły żeby pomagać w porządkach. A trzeba powiedzieć, że moje zdolności fizyczne są zaskakujące. Początkowo odpoczywałam po wszystkim - nawet po odpoczywaniu. A teraz jest coraz lepiej. Jeszcze trochę i wrócę do siebie. Lekarze powoli odstawiają mi leki, które nie pomagają w regeneracji, więc za jakieś parę miesięcy będę jak kiedyś. 
Tak czy inaczej nie narzekam. Bywa lepiej i gorzej, ale mija dzień za dniem i zbliżam się do normalności. Być może uda się, że od października będę studiować. Wszystko na szczęście wraca do normy. 

Więcej już wam dziś nie truję. 
Dziękuję za wiadomości, które dostaję i te nieliczne komentarze. Bardzo często mi piszecie, że uświadomiliście sobie, że tak naprawdę nie macie problemów i sami je sobie wymyślacie. Po części to prawda, że ludzie sami sobie tworzą problemy. Ale nie dajcie sobie też wmówić, że skoro ktoś ma gorzej to was nie ma prawa nic boleć. Wasze problemy, zmartwienia i inne takie są ważne. I powinny być też dla waszych bliskich. Oczywiście nie mówię tu o problemach typu: "bo mama mi nie chce kupić..." czy też "nie mam co na siebie założyć (a szafa pęka w szwach)". Nie ma miary problemów, ale ich wielkość zależy od nas i od tego czy stawimy im czoła. Nie jestem być może kimś kto ma prawo gadać takie rzeczy, ale czytam tak często o tym, że postanowiłam napisać co myślę. 

Piszcie do mnie dalej, komentujcie, pytajcie: ritchelliel@o2.pl 
Mój Twitter: KasiaMartewicz

Całuję gorąco! 

poniedziałek, 31 marca 2014

Heej!

No co tam kochani?
Wczoraj minęły dokładnie 4 miesiące od mojego przeszczepu. HURRA! 
Mało kto wie jak wygląda taki przeszczep. W pierwszej chwili widzi się sale operacyjne. Na jednej pobierają narząd, na drugiej wciskają coś w te wszystkie flaki. Generalnie trudna sprawa. A mój przeszczep? To "tylko" kroplóweczka. 
W poniedziałek 4 listopada z dwoma walizkami zapukałam w drzwi oddziału przeszczepowego. Czułam się jak Dorotka, która szła do Krainy Oz. To niesamowite, ale nie bałam się. Marzyłam o tym. Moja pani doktor cały czas starała się sprowadzić mnie do parteru. Mówiła zwykle coś w stylu: "To nie będzie wycieczka krajoznawcza, tylko droga przez mękę". Za taką cenę to ja mogę na kolanach, po żwirze, dookoła świata. Tak więc czekałam. Zalogowałam się w nie najgorszej sali, przebrałam, rozpakowałam. Nie było źle. Sala mała, ale jasna i przytulna. Miałam automatyczne łóżko jak z amerykańskiego serialu. Wszystkie sprzęty do monitorowania stanu organizmu, klimatyzacja, pompy. Szkoda, że w Polsce to taki luksus. To powinno być normą. W takim miejscu zdecydowanie można przeżyć spokojnie dwa miesiące. Nie było na tej sali telewizora. Ale po co mi? Miałam laptopa, a on jest wystarczający dla mnie. A co najlepsze na tej sali? Okna bez klamek :D Wariatkowo normalnie.



Potem zaczęły się wszelkie przygotowania. Dokładne badania wszystkich organów, których zdrowie jest ważne przy przeszczepie, dokładnie badania krwi pod niemal każdym względem. No i wyjałowienie organizmu. Początkowo miałam mieć przeszczep 20 listopada. I pewnie miałabym gdyby nie kalendarz świąt narodowych w Brazylii. Ostatecznie przeszczep miałam 30 listopada, bo "sjesta". No dobra. Kij z tym, 10 dni w tą czy w tamtą. Ważne, żeby dostać w końcu te cudowne komóreczki. Chyba 2 tyg. przed ostatecznym starciem miałam założone wkłucie centralne, a na tydzień przed przeszczepem rozpoczęłam radioterapię. Miałam 6 sesji, po 2 przez trzy dni. Cały weekend byłam w rozjazdach, bo na Pasteura nie ma sprzętu do tego. Wozili mnie karetką do Centrum Onkologicznego czy jakoś tam. Tam blisko Sky Tower. Po każdej sesji byłam coraz bardziej zmęczona. Po ostatniej już jak poszłam spać (było to w poniedziałek rano) to tak na dobre obudziłam się w następny poniedziałek. Z przerwami na tabletki i siusiu spałam tydzień. Ale to dobrze, bo przespałam całą chemioterapię, którą miałam od poniedziałku do soboty rano. Ogromne ilości tego we mnie wlali. Jakaś chemia, białko, kroplówki przeciw wirusom, bakteriom i innym takim. Właściwie to prawie do końca pobytu byłam na kablach od wczesnego ranka do późnego wieczora. No kosmos. Zobaczcie z resztą sami jedną porcję (mam na myśli, że to wszystko leciało na raz):


A w sobotę w końcu miałam przeszczep. Koło 16 dostałam wiadomość, że woreczki przyleciały z Brazylii. Zaczęło się podawanie leków, które trzeba dostać przed. I jak spałam już 6 dzień to dostałam takiego zastrzyku adrenaliny, że prawie po ścianach skakałam. No i jakoś koło 17 na moją salę przyszła pani doktor oraz pielęgniarka z pierwszym woreczkiem. To było niezwykłe uczucie. Nie mówię o kroplówce tylko o myśli, że "to już". Coś niesamowitego. Pierwsze kropelki soku pomidorowego (tak to wyglądało) sprawiły, że miałam problem z oddechem. Ale była to normalna reakcja alergiczna na substancje konserwujące (czy coś) komórki. A zobaczcie sobie ten śliczny woreczek:


Były tego dwa woreczki, które zeszły chyba w dwie godzinki. I tyle z tym wielkim przeszczepem. Oczywiście w chwili przeszczepu cały czas były ze mną panie i były ubrane w te zielone pierdoły: czepek, fartuch, rękawiczki. To było niezwykłe popołudnie. Jedyne w swoim rodzaju. 
Właściwie już od poniedziałku zaczęłam przychodzić do siebie. Co drugi dzień przyjeżdżali rodzice z różnymi pierdołami. Widzieliśmy się tylko przez okno i biedni musieli stać na dworze, ale te krótkie chwile dawały nam niesamowicie dużo radości. Generalnie było nieźle. Czas szybko leciał. Miałam miłe towarzystwo (niesamowity zespół pielęgniarek - moje anielice kochane, jeśli któraś z pań to czyta to mocno ściskam i pozdrawiam) i praktycznie każdy dzień był taki sam. Zlały się one w całość i chyba dlatego nie odczułam tak, że byłam w izolacji od świata zewnętrznego aż dwa miesiące. Wszystko co dostawałam od rodziców przechodziło sterylizację. Moje piżamy, szczoteczki, jedzenie, gazety... Wszystko co trafiało na moją salę musiało być wcześniej przygotowane odpowiednio. Jedzenie było oczywiście słabe i mało urozmaicone. Taka dieta... 
Potem weszła rehabilitacja i ćwiczyłam codziennie, aby móc wyjść o własnych nogach z oddziału. Wyniki stopniowo się podnosiły, dochodziłam do siebie i czekałam na wiadomości co z chimeryzacją (bardzo ważna sprawa - pokazuje w jakim stopniu przyjął się przeszczep). Potem było Boże Narodzenie. Wbrew pozorom nie były złe te święta. Pomodliłam się, pośpiewałam sobie kolędy, przeczytałam odpowiedni fragment Biblii. Wyjątkowo dobrze przeżyte narodziny Jezusa - absolutnie duchowo, bez obżarstwa, prezentów itd. A potem miałam własne święto! 30 grudnia pani doktor powiedziała, że chimeryzacja wynosi 100% - przeszczep się przyjął. Sylwestra prawie przespałam. I tak jakoś dotrwałam do końca pobytu na oddziale. Chyba 10 styczna wyszłam na wolność. Cały dzień byłam w skowronkach. Jak tylko zobaczyłam za drzwiami rodziców rzuciłam się na nich i nie wiedziałam jak się odkleić. To było cudowne. Zobaczyć ich nie przez okno po takim czasie. 
Nie było tak źle. Nie mogę też powiedzieć, że czarnowidztwo mojej lekarki się sprawdziło. Cały czas straszyli mnie, że najgorsze nadejdzie, kiedy chemia zacznie działać. Ale nie nadeszło. Rzadko się zdarza żeby ktoś miał zdrową jamę ustną po przeszczepie - byłam tym nielicznym wyjątkiem. Dopisało mi niesamowicie szczęście. Na dzień dzisiejszy mogę powiedzieć, że jestem małą szczęściarą. Zobaczymy jak będzie dalej. A wierzę, że będzie dobrze.

To tyle na dziś. 
Zachęcam do komentowania, pytania itd. :) Obserwujcie blog i mojego Twittera na którym informuję o nowych wpisach (mój nick to KasiaMartewicz).

Kopiując z poprzednich postów:
Mam nadzieję, że czyta mnie choć kilka osób w mojej sytuacji. Gdybyście mogli przesyłać mi na maila swoje przepisy, rozwiązania kulinarne. Pomóżmy innym zjeść coś smacznego, coś na co pozwala nasza dieta. Mój e-mail: ritchelliel@o2.pl  , w temacie wpisujcie "poprzeszczepie.blogspot.com". Już niebawem będę publikować. Pomagajmy sobie. W końcu jesteśmy białaczkową rodziną. 

Pozdrawiam was gorąco, ściskam, całuję i w ogóle :D

poniedziałek, 10 marca 2014

Pam! Pam! Pam! Pam!

Drodzy Państwo! Proszę o werble!

DZIŚ MIJA DOKŁADNIE 100 DNI OD MOJEGO PRZESZCZEPU!!! DOKŁADNIE STO DNI TEMU DOSTAŁAM NOWE ŻYCIE!

To niesamowite, że jeszcze tak niedawno czekałam na wiadomości co z dawcą, a dziś jestem już w domu 
i dochodzę do siebie. To ogromne szczęście. Choć nadal czekają mnie wyzwania i wciąż muszę pamiętać, że moja sytuacja zmusza mnie do innych zachowań na co dzień. Ale czujecie? Okrągłe 100 dni!!! A jeszcze niedawno robiłam zakupy na przeszczep. 
Ostatnio moja mama gdzieś tam wyczytała, że młoda celebrytka też choruje na coś z mojej bajki. Okropnie mnie zirytowała. Przeczytałam chyba jej wpis na blogu czy coś. Pisała o tym jakby to wszystko było końcem świata. Rozumiem, że była młodsza kiedy działo się to w jej życiu, każdy ma inną wrażliwość, próg bólu itd. Pisała, że miała raz pobranie szpiku (z kości ogonowej - to tak się robi?... no możliwe, że gdzieś się tak robi, nie mówię, że nie) i że okropnie to przeżyła. Miałam to 6 razy. Bywało lepiej i gorzej. Ale bez przesady. To właśnie przez takie dziwne historie ludzie załamują się słysząc diagnozę. Cały świat przedstawia białaczki jako wyrok. No po co?! Ludzie umierają. Śmierć paradoksalnie jest nieodłączną częścią życia. Zdrowi ludzie też odchodzą. Oczywiście u osób ciężko chorych zagrożenie jest większe, ale wielu moich znajomych wygrało walkę z tym dziadostwem. Nawet jeśli coś ma boleć... Walka jest o życie. A te ckliwe filmy o zbuntowanych "ofiarach" białaczki, które kończą się nieuniknioną śmiercią? Ciśnie mi się na usta wiązanka, która nie przystoi młodej dziewczynie. Róbmy też filmy z happy endem! Tak może zakończyć się historia osoby chorej na nowotwór. Media rysują tym chorobom twarz szatana. A może dorysujmy chorym twarze najdzielniejszych wojowników? To MY decydujemy o tym jak społeczeństwo reaguje na hasło "białaczka". Nie ma ona twarzy "czarnego pana". To tylko karaluch, którego należy szybko zdeptać. Bo wtedy nawet jeśli nie ma happy endu to my jesteśmy zwycięzcami. Na pewno nie będziemy nimi jeśli wywiesimy białą flagę. Zdaję sobie sprawę, że osoby mające cięższe doświadczenia nie zgodzą się ze mną w pełni. Przebieg choroby zawsze zależy od jednostki chorobowej, różnych cech organizmu i warunków leczenia (szpital, lekarze). Jednak to nie zawsze musi się skończyć źle, więc nie pokazujmy tego zawsze w taki sposób. To tyle moich osobistych refleksji. 
Bardzo chciałabym skończyć opowiadać wam o przebiegu mojego leczenia (choć ono samo nie dobiegło jeszcze końca). 
Tak więc przed maturą dowiedziałam się, że być może jest dla mnie dawca. Miała to być francuska krew pępowinowa. Łatwo dojść do wniosku, że musi być jej bardzo mało. Aby moja waga była odpowiednia musiałam zrzucić 10 kg. Pojechałam więc do dietetyczki. Ustaliła mi dietę. Miałam chudnąć 2 kilo na każde 2 tygodnie diety. Po miesiącu schudłam kilogram! Yeah. No byłam zła. Właściwie więcej, ale co zrobić? Lekarze powiedzieli, że krew na mnie poczeka, więc się nie martwiłam na zapas. Może też cały miesiąc egzaminów wpłynął na efekty odchudzania? W końcu nie pozwoliłam sobie na taryfę ulgową i zdawałam 3 dodatkowe przedmioty, w tym 2 na poziomie rozszerzonym. A dzień przed pisemnym polskim leżałam pod kroplówką na pogotowiu. Z tego co pamiętam zasłabłam. Przez cały pobyt w domu robiłam regularnie morfologię i zgodnie z wynikami przyjmowałam chemię w tabletkach lub nie. Miałam mieć takie wyniki, abym mogła w miarę normalnie żyć. Poza kilku dniowymi pobytami w szpitalu raz na jakiś czas to pół roku spędziłam czerpiąc z życia tyle ile mogłam. No tyle ile pozwalali mi lekarze. I w sumie rodzice - często bywali ostrożniejsi niż ci pierwsi. Jako chemię podtrzymującą miałam wspomnianą kiedyś czerwoną oranżadę :D Za każdym razem oczywiście pobór szpiku i takie tam różne cuda na kiju. W czerwcu przerwałam dietę, ponieważ w trakcie pobytu na cyklu podtrzymującym dowiedziałam się, że jest kolejny dawca. Jakiś Włoch mieszkający w Niemczech. To była ogromna radość. Znów. Być może radość była tym większa, że początkowo nie wróżono mi szybkiego odnalezienia kogoś zgodnego. Trwały jednak badania. Przy kolejnym pobycie w szpitalu znów wszystko się zmieniło. Właśnie wtedy (a był to chyba koniec lipca) dowiedziałam się o dawcy z Brazylii. Podkreślę: z BRAZYLII. No gdzie ktoś zgodny na drugim końcu świata? I to w tak egzotycznym miejscu. WOW.  We wrześniu powiedziano nam, że zgodność wynosi 100% - jakimś cudem w Brazylii ktoś ma bliźniaczy genotyp. To już były płacze, wzruszenia, generalnie koniec świata :D Radość wszechobecna. 
Dokładnie 22 października 2013 roku (już mam łzy w oczach pisząc) pojechaliśmy do Wrocławia. Miałam akurat iść na podtrzymanie. Nie dojechaliśmy jednak do szpitala i pani doktor zadzwoniła do mamy, że przyleciała z Brazylii ostatnia próbka krwi do zbadania przed przeszczepem. Miałam tylko pojechać oddać krew. Powiedzieli mi że już 4 listopada mam się wstawić na oddział. Osoby które mnie wtedy widziały najlepiej wiedzą jak zareagowałam. Ja nie umiem opisać jaka euforia wybuchła. Staliśmy akurat na parkingu kiedy zadzwonił telefon. Płakałam ja, płakała mama, płakał tata. Rzuciłam się na rodziców. Wyściskałam się z Olą i Magdą, które były z nami. Potem cały dzień fruwałam pod sufitem. Wieczorem siedziałyśmy z dziewczynami na mieszkaniu. Wcinałyśmy weselne ciasto i inne pyszności,a ja chwaliłam się na około, że IDĘ NA PRZESZCZEP. Nie mogę nawet teraz powstrzymać łez. Czuję się jak tamtego dnia. Następnego dnia mama zabierała mnie od dziewczyn. Obie płakałyśmy znów całą drogę z Wrocławia. Na przemian ze szczęścia i smutku, że nie będziemy się widziały przez jakieś 2 miesiące.
Chyba już starczy tego pisania, co? A raczej czytania. Bo znów nabazgrałam strasznie dużo. Następnym razem opowiem o przeszczepie i to by było tyle moich dotychczasowych perypetii białaczkowych.

Kochani dziękuję za tak liczne odwiedziny na blogu. Cieszę się, że moje słowa nie trafiają w eter.

Jak zawsze zapraszam do obserwowania bloga i twittera. Mój nick to: KasiaMartewicz . Tam zawsze daję znać o nowych postach. Tak samo jak i na photoblogu. Pytajcie, komentujcie. Odpowiem na każde pytanie dotyczące choroby. Jeśli oczywiście będę znała odpowiedź.

Kopiując z poprzednich postów:
Mam nadzieję, że czyta mnie choć kilka osób w mojej sytuacji. Gdybyście mogli przesyłać mi na maila swoje przepisy, rozwiązania kulinarne. Pomóżmy innym zjeść coś smacznego, coś na co pozwala nasza dieta. Mój e-mail: ritchelliel@o2.pl  , w temacie wpisujcie "poprzeszczepie.blogspot.com". Już niebawem będę publikować. Pomagajmy sobie. W końcu jesteśmy białaczkową rodziną. 

Buziaczki kochani ;**

wtorek, 18 lutego 2014

Hej miśki ;*

Generalnie to sobie trochę przegięłam. Ale musicie wiedzieć, że długa cisza na moim blogu to wina tego, że nie miałam weny. No tak jakoś wyszło. Pytacie mnie co najbardziej podtrzymywało mnie na duchu. Hmmm... W sumie trudno powiedzieć. Dobre nastawienie do choroby składa się z miliona mniejszych i większych rzeczy. Ale wydaje mi się, że najważniejsze jest wsparcie. Ja miałam go, co ja piszę - MAM go - ogromnie dużo. Rodzice od pierwszego dnia są ze mną i nie zawiedli mnie od ponad roku. Moje dziewczyny dodawały mi siły każdego nudnego dnia w szpitalu, a kiedy byłam w domu skutecznie powodowały uśmiech na mojej twarzy. Nie mówię tu o jakimś dziwnym pocieszaniu, rozczulaniu się. Mowa o nowościach, ploteczkach :D (ej, nawet jak o tym nie wiecie to plotkujecie, więc proszę mnie nie osądzać :D ), planowaniu itd. Wspierała mnie szkoła - zarówno nauczyciela jak i uczniowie. Moja dalsza rodzina, całe moje miasteczko, wieś gdzie spędziłam połowę życia i gdzie pracuje moja mama. Prawie wszyscy spisali się na medal. Świadomość, że taki ogrom ludzi trzyma za mnie kciuki i modli się za mnie bardzo dużo daje. Chyba właśnie to najbardziej działa na zachowanie pogody ducha - wsparcie, nawet to ze strony obcych ludzi.
No. 
Wracając do mojej "opowieści". Skończyłam na tym, że wróciłam pierwszy raz do domu. Poza wcinaniem i nauką nadrabiałam kontakty towarzyskie. Siedziałam z rodziną i przyjaciółmi przy słodkościach w tych wstrętnych maseczkach na twarzach, ale w sumie to się nie liczy ani ani. Serce rośnie jak się widzi po długim czasie kogoś bliskiego - szczególnie teraz kiedy byłam w izolacji tyle tygodni. Ale wróćmy do odleglejszych czasów. 
Hellena poza tą tradycyjną czerwoną oranżadą ma/miała (jest jeszcze na rynku?) w ofercie taką żółtą oranżadę. Pamiętacie? No i własnie taki kolor miała moja druga chemia - MTX. Miałam dwa podania z odstępem dwutygodniowym. Najgorsze było w niej to, że leciała na pompie. Pompa jest przydatna wtedy, kiedy kroplówka ma lecieć przez określony czas - MTX w dawce jaką dostawałam leci aż 24h! Pompę podłącza się do prądu i mocuje na tym takim stojaku do kroplówek. Duże to dziadostwo, obciąża stojak i jest głośne. Czujecie całą noc światełko i "pip, pip, pip, pip"? Całą noc miałam w głowie jedną myśl: "Bo jak ci pipne...". No ale co? Chemia musi zlecieć. I to nie koniec. Bo przed tą chemią i po niej musi lecieć 12h płukania (czyste płyny PWN). I co? TEŻ NA POMPIE. No "wpipnąć" się można. Kilka dni po drugim podaniu MTXu wypadała Wigilia. Generalnie były to bardzo miłe święta. Byłam z rodzicami, modlić się mogłam, bo przecież przezywać Boże Narodzenie to wszędzie można. Kolacja tylko była inna niż co roku. Chemia wywołała u mnie biegunkę. Miałam mieć barszczyk, kompot i rybę. A skończyłam na kiślu i suchej bułce. Za rok obiecuję sobie, że napakuję się jak debil na Wigilii i odbiję sobie te dwa lata bez uroczystej kolacji! Sylwestra tamtego roku omal nie przespałam. Takie rzeczy tracą zupełnie na znaczeniu w takiej sytuacji życiowej. Co innego było ze studniówką. Byłam na nią w 100% gotowa. Miałam kreację, partnera. Nawet udało się, że wyszłam do domu na dzień przed balem. Ale zdrowy rozsądek zakazał mi pójścia. Jeśli ja tak chora nie chciałam sobie odpuścić 100dniówki to ktoś z katarem, gorączką, czymkolwiek zaraźliwym też. A dla mnie taki "ktoś" to ogromne zagrożenie. Tak czy inaczej do dziś mi żal jedynej takiej nocy w życiu. Czekałam na to całe liceum. Ale cóż. Życie. Jak mówią "Life is brutal". Byłam wtedy w domu 2 tyg. , po 4 tyg. spędzonych w szpitalu. Wyglądały one identycznie jak poprzednia przepustka. Idylla. 
Potem oczywiście znów do szpitala. Ale to miał być OSTATNI CYKL. Cieszyłam się jak głupia. Miałam wtedy kwalifikację przeszczepową. Nie wahałam się nawet sekundy kiedy profesor zapytał czy chcę przeszczepu i czy się na niego zgadzam. Czy zgadzam się na długie i szczęśliwe życie? No człowieku... Z kosmosu się urwałeś? No pewnie, że się zgadzam. Wiadomo, że przeszczep to nie tylko szansa, ale i zagrożenie. Chemia jest tak silna, że można się przekręcić. Ale w sumie co za wybór? Żyć z myślą, że "może nie będzie nawrotu i uda mi się trochę pożyć" czy z myślą "mam większe szanse na to, sobie spokojnie pożyję". No ja nie miałam dylematu co wybrać. Najważniejsze było, że leczenie okazało się na tyle skuteczne, że już po 1. cyklu chemioterapii miałam całkowitą remisję choroby (!!!) i w związku z tym moja "kandydatura" na oddział przeszczepowy została zaakceptowana. Tamtego dnia zaczęłam czuć, że jeszcze trochę, kilka zakrętów i będzie meta. Zaczęło się też wtedy szukanie dawcy. Mój genotyp poszedł w odpowiednie miejsce i szukali kogoś dla mnie. A było trudno. Takich Kaś widocznie na świecie jest niewiele, bo powiedzieli mi, że mam rzadki genotyp i jest problem z dawcą, ale poczekamy, zobaczymy. Kiedyś na 100% ktoś się znajdzie. No to czekaliśmy na tego "ktosia". Oj. Nie chce mi się mazać, a zaszła mała pomyłka. Przypomniałam sobie, ze najpierw mój genotyp poszedł w świat, a potem miałam kwalifikację. To w sumie mało istotne, ale nie chcę mijać się z prawdą. Cykl chemii był dość męczący. Po podaniu spałam przez 3 dni, z gorączką i totalnym jadłowstrętem. Ale takie jest A-ra-C - kto miał ten wie dokładnie o czym mówię. A ja jak coś dostaję to oczywiście full wypas - dawka większa niż u większości pacjentów. Podejrzewam, że miałam większe dawki chemii przez to, że wszystko w miarę dobrze znosiłam. Dwa razy dostałam to A-ra-C. Spało się całkiem smacznie, więc nie narzekam :D Potem miałam jeszcze jakieś tam białko. Już nie pamiętam jak się nazywało. Ludzie po tych samych pieniądzach co ja pewnie pamiętają i nie omieszkają mi przypomnieć, za co z góry dziękuję. Białka dostałam 4 dawki, jedną na tydzień. Suma sumarum to był mój rekordowy pobyt w szpitalu, bo trwał aż 7 tygodni. Pod koniec to już zdrowo do łba dostawałam. Ale co. Przecież nie ucieknę :P Później miałam wracać do szpitala już tylko raz na 6 tygodni na chemię podtrzymującą - miało to trwać do czasu przeszczepu. 
Wróciłam do domu jakoś pod koniec marca albo z początkiem kwietnia. Oczywiście ruszyła wtedy intensywna nauka do maturki. Oj sporo się napracowałam. Każdego dnia w moim pokoju przewijali się nauczyciele. Ale wyjątkowo cieszyło mnie ich towarzystwo. Było zupełnie inaczej niż w szkole. Robiliśmy często po kilka tematów w ciągu godziny. Ogólnie nadrobiłam cały materiał i zdałam wszystkie przedmioty. Bo chyba nikt nie sądził, że miałam tak lekko, że nikt nie sprawdzał ile umiem? Potem było zakończenie szkoły. Zebrałam się wtedy w sobie i wyszłam na scenę. Musiałam tym wszystkim ludziom podziękować. A było za co. Pomoc ze strony szkoły była OGROMNA. Zorganizowali dla mnie akcję zbierania potencjalnych dawców szpiku w mojej szkole! Łącznie z uczniami i ludźmi spoza szkoły udało się zebrać niemalże 200 chętnych! Byłam w ciężkim szoku. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy jak wielka jest moja "drużyna wsparcia". Zwykle mówi się "grupa". Umówmy się... 200 osób to już nie grupa. Tak więc wlazłam na tą scenę, popłakałam się ze wzruszenia... Eh... Potem odebrałam świadectwo, bezwstydnie pochwalę się, że z czerwonym paskiem :D Krótko po zakończeniu naszego roku szkolnego w naszej lokalnej gazecie "Gazecie Sycowskiej" ukazał się wywiad ze mną. Dziś trochę żałuję tej decyzji, no ale. Było minęło. Nie chciałam się początkowo na to zgodzić, wydawało mi się to śmieszne, ale ostatecznie wywiad doszedł do skutku. Właściwie to wam go dołączę. Poczytajcie sobie :D 
I tak skończył się kwiecień. I przyszedł maj... Maturka... Ale to w następnym odcinku naszej opery mydlanej :P 
Jak zwykle się rozpisałam. I kto to będzie chciał czytać? Tu końca nie widać. Ale mazać nie będę. Napisałam to niech będzie. Czytać ludziska! 

Standardowo zachęcam do obserwowania bloga i mojego twittera - @KasiaMartewicz . Komentujcie, pytajcie o co chcecie. Piszcie na e-maila ritchelliel@o2.pl . 

Kopiując z poprzedniego wpisu:
Mam nadzieję, że czyta mnie choć kilka osób w mojej sytuacji. Gdybyście mogli przesyłać mi na maila swoje przepisy, rozwiązania kulinarne. Pomóżmy innym zjeść coś smacznego, coś na co pozwala nasza dieta. Mój e-mail: ritchelliel@o2.pl  , w temacie wpisujcie "poprzeszczepie.blogspot.com". Już niebawem będę publikować. Pomagajmy sobie. W końcu jesteśmy białaczkową rodziną. 

To miłego misiaczki ;** 


O. A tu macie ten wywiad o którym wspominałam (nie śmiejcie się z bliźniaków - no co zrobię, że podoba mi się wizja podwójnego szczęścia? :D ).


środa, 5 lutego 2014

To jedziemy dalej ...

Z tym tabulatorem ogólnie to jest jakaś kpina... Wszędzie działa tylko nie tu. Cholibcia. Wróćmy do właściwego tematu.
Weekend się skończył, a poniedziałek od samego rana był bardzo intensywny. Pierwszą rzeczą było poznanie lekarki, która miała prowadzić mój przypadek. Nie pamiętam co o niej pomyślałam w pierwszej chwili, po ponad roku wiem jednak, że lepiej trafić nie mogłam. To wspaniała specjalistka i świetny człowiek. Wróćmy do tego jesiennego poranka. Wszystko działo się bardzo szybko - tylko wpadła na salę i poinformowała mnie, że idziemy do zabiegowego na szpik. No spoko. Dziewczyny mówiły, że nie jest tak źle. Jako możliwie najmłodsza pacjentka (miałam ledwie 18 lat) byłam traktowana jak dzieciątko. To było mega miłe. Tak z resztą zostało. Zawsze jestem traktowana z pewną dozą czułości, empatii i troski. Podciągnęłam koszulkę, lekko obniżyłam spodnie i położyłam się na brzuchu. Chyba byli tam jeszcze studenci. Trudno. Nie wiedziałam czego się spodziewać. Ale poza zaciskaniem pięści przy znieczuleniu nie mam jakiś traumatycznych wspomnień. Na dzień dzisiejszy miałam 7 pobrań szpiku. Może to nie masaż, ale jak ktoś chce to może mi zabrać troszkę szpiku z talerza biodrowego. Lajcik. Ale za pierwszym razem emocje były nie z tej ziemi. Jak wróciłam na salę to od razu przysnęłam na jakiś czas. Rodzice znerwicowani czekali na wyniki, a ja? A ja miałam wszystko w poważaniu. Wtedy już chyba czułam, że to nowotwór. Po paru godzinach przyszła pani doktor. Usiadała obok mnie na łóżku i Bóg wie czemu baaaaaaaaaaaaaaaaaaaaardzo spokojnie, wręcz melancholijnie powiedziała: "No niestety jest to białaczka". Żałuję, że nie nagrałam jej miny jak jej odpowiedziałam całkiem pogodnie: "No ok. Kiedy zaczynamy leczenie?". No i miałam jeszcze parę pytań spisanych na kartce. Parę. Troszkę więcej niż parę, ale wybaczcie - nie co dzień znajdujemy się w takiej sytuacji życiowej. Co z włosami, czy będę mogła mieć dzieci, czy mogę być lekarzem po przebyciu takiej choroby, o podróże i takie tam. Umówmy się - rzeczy dość istotne. Nie wiem jakby wyglądał ten dzień gdyby nie B. i A. Być może drżałabym jak osika. Było nieźle. 
A. szybko potem wyszła i tamta pani też - chyba jakoś w tygodniu. Zostałyśmy we dwie. Okazało się, że mamy identyczny schemat leczenia. B. dość szybko założyli wkłucie centralne (niektórzy mogą znać je jako kaniulę) i zaczęli leczenie. U mnie trzeba było jeszcze pobrać węzeł chłonny z karku, aby potwierdzić chłoniaka, który się przyplątał w pakiecie z panią białaczką. Jakoś na przestrzeni kilku dni założyli mi wkłucie. Bolało, ale przeżyłam. Przeżyłam w sumie jeszcze takich 6. Tak na prawdę wkłucie to błogosławieństwo. Pobierają krew z tego, wszystko do tego leci (chemia, płyny, antybiotyki itp.). Zero wenflonów, kłucia. Dla mnie ekstra (pamiętacie jak zasłabłam w ośrodku?). No. Potem pobrali ten węzeł i chyba tego samego dnia przenieśli mnie i B. na najnowszy odcinek hematologii w naszej klinice. Każda sala jest dwuosobowa i ma dla siebie całkiem, całkiem łazienkę. Jak w sanatorium. Z resztą często właśnie tak się czułam. Szybko pokochałyśmy personel oddziału. No boskie są te pielęgniarki i salowe. Gdyby nie jedzenie szpitalne byłoby idealnie. Na całe szczęście rodzice przyjeżdżali każdego dnia i przywozili obiadki. Głównie pomidorową i rosół, ale dla mnie to było wtedy królewskie jedzenie. Przy okrojonej mocno diecie to prawdziwe rarytasy. 
Pierwsza chemia jaką dostawałyśmy była czerwona. Serio. Wyglądała jak oranżada :D Pacjenci mówili na nią fryzjerka - bo właśnie po niej najbardziej lecą włosy :D. A propos włosów. Jeszcze zanim moje zaczęły lecieć przyjechała o mnie moja ulubiona fryzjerka i zrobiła mi króciutką fryzurkę. Wygodniej, kiedy wypadają krótkie włosy. Wróćmy do chemii. Dostałam jej cztery dawki - jedną na tydzień. Następstwa jej nie były dla mnie takie tragiczne. W dzień podawania, wieczorem bolał mnie zawsze brzuch, no i dokuczało mi coś w buzi. Diabli wiedzą co: afty, jakaś grzybica. Coś. Coś co bolało jak jasny gwint. Płakałam przy jedzeniu (jedna kromeczka chleba zabierała mi jakąś godzinę), płakałam przy mówieniu, płakałam przy myciu zębów. Ale cały czas mówiłam sobie: "jestem wikingiem!". I nim zostałam. Przeszłam przez to i chyba po półtora tygodnia miałam spokój. Próbowałam różnych leków, ale dopiero zamówiony w internecie specyfik mi pomógł. Tak. Słusznie podejrzewacie. Zamawiany, bo drogi i szpitala nie zawsze było stać. Ale pomagał jak nic innego. W tak zwanym "międzyczasie" miałam jeszcze punkcję lędźwiową. O ile ból samej punkcji jest do wytrzymania to później szlak mnie trafiał za każdym razem. Ale do mózgu też trzeba podać chemię i trzeba pobrać płyn mózgowo-rdzeniowy do zbadania. Czemu tak tego nienawidzę? Bo kochani.. Po punkcji trzeba leżeć plackiem. Najpierw 2-3 godziny na brzuchu, a potem do następnego ranka na płasko na plecach. Wstawać wolno tylko siku. Nic się robić nie da, bo i jak. No do dupy z takim czymś. A oczywiście w całym leczeniu tego cholerstwa miałam chyba 7. Więc miło. Uhh. Generalnie pierwszy cykl chemii sprawił, że spędziłam w szpitalu 6 tyg. Potem była przepustka na tydzień do domu. Oczywiście w domu od razu zaczęłam indywidualny tok nauczania - do matury zostało zaledwie parę miesięcy (był to początek grudnia chyba). No i jedzenie. Pierwszy obiad? Wymarzony przez kilka tyg. w szpitalu bez nabiału i surowych warzyw: jajko sadzone, ziemniaki, mizeria. W sumie cały tydzień żyłam na kanapkach z pomidorem, ogórkiem zielonym i kiszonym. Tak niewiele, a jednak. 

Chyba na dziś już starczy. Myślę, że w następnym poście uda mi się zakończyć historię mojego podstawowego leczenia i niebawem przejdę już do przeszczepu i moim życiu po nim. 

Dziękuję wam za tak liczne odwiedziny na blogu. Nie liczyłam na aż takie zainteresowanie. Jesteście wspaniali. 

Mam nadzieję, że czyta mnie choć kilka osób w mojej sytuacji. Gdybyście mogli przesyłać mi na maila swoje przepisy, rozwiązania kulinarne. Pomóżmy innym zjeść coś smacznego, coś na co pozwala nasza dieta. Mój e-mail: ritchelliel@o2.pl  , w temacie wpisujcie "poprzeszczepie.blogspot.com". Już niebawem będę publikować. Pomagajmy sobie. W końcu jesteśmy białaczkową rodziną. 

Obserwujcie bloga i mojego twittera @KasiaMartewicz.

Miłego ;**

niedziela, 26 stycznia 2014

Heeejcia! To znowu ja! (w sumie na moim blogu kto inny?)

Ejjj... Zepsuł mi się tabulator i akapitu zrobić nie umiem. No niech to ... trafi. Złośliwość rzeczy martwych.
Kontynuując poprzedni post...:
Całą drogę do Wrocławia jechaliśmy na sygnale (jak na filmie normalnie). Auta się usuwały w mieście jak przed królową - i tak ma być :D Jak mnie tam przywieźli już na izbę przyjęć to początkowo była wersja, że to tylko konsultacja i ewentualnie tomografia komputerowa do zrobienia. Ale lekarz popatrzył na wyniki i stwierdził, że tą krew musi zobaczyć pod mikroskopem. Miało to trwać 15 min, no ale. Zrobiło się za jakiś czas zamieszanie i już chcieli mnie położyć do szpitala. Był ogólnie problem, bo szpital był zapchany, palca nie było gdzie wsadzić, a co dopiero taką całą Kasię. Był piątek, badań już żadnych szczegółowych się nie zrobi i takie tam. Były więc dwie opcje - wracam tu w poniedziałek - bez gwarancji przyjęcia (liczba miejsc) lub miałam przeleżeć weekend. Zdecydowałam, że lepiej przeleżeć. To tylko jeden weekend :D Akurat. Początkowo miałam leżeć na kozetce, ale w sumie ściągali dla mnie (!) z całego szpitala łóżko - tu stelaż, tu materac... Ale musiałam czekać jakieś 3 godziny. W tym czasie dojechali rodzice i czekaliśmy razem na lekarza z badaniami krwi. Przyszedł. Powiedział nam, że to może być jakaś infekcja, błahostka ale może to też być sprawa nowotworowa. Ja sobie myślę: "no spoko, w poniedziałek zrobią badania się okaże, nie ma co się spinać". Rodzice mieli zupełnie inne podejście do sprawy. Początkowo strasznie nie lubili tego lekarza - przewidywał jako opcję ciężką chorobę ich córki. Mama na korytarzu patrzeć na niego nie mogła. Szybko jednak okazało się, że to fantastyczny człowiek i doskonały lekarz. Obecnie bardzo go lubimy.
 Tak czy inaczej w końcu trafiłam na salę - świetnie trafiłam. Miałam towarzystwo, które sprawiło, że nie miałam czym się martwić. Tego samego dnia, tylko trochę wcześniej trafiła na oddział dziewczyna dwa lata ode mnie starsza - będę ją nazywała B. Więc B. miała już diagnozę - białaczka. Drugą osobą była A. - świetna dziewczyna, która akurat była w trakcie kolejnej chemii. Oraz pani której imienia nie pamiętam, ale dostarczała nam sporą dawkę śmiechu. A. okazała się fantastyczna jako starsza koleżanka w niedoli. Szybko nas przekonała że nowotwór krwi to nie koniec świata i że chemia dziś dostępna daje sobie radę z tym dziadostwem. No i przede wszystkim - trzymać się psychicznie! Wspólny czas z A. wiele mi dał, już w pierwszy weekend nie wiedząc co mi dolega czułam, że przetrwam wszystko.
 Pamiętam, że w ten weekend powiedziałam: "niech mnie leczą czym chcą, ale włosy mają być na swoim miejscu" (miałam, jak dla mnie osobiście, piękne kudły do pasa). Priorytety szybko się zmieniły :D
 Jeszcze w piątek młody lekarz dyżurny przyszedł mnie obejrzeć. Trzeba się rozebrać do bielizny i lekarz patrzy jak skóra, ew. obrzęki itd. PANOWIE NIE CZYTAJĄ TEGO CO NASTĄPI! Jesień, od kilku dni w domu - nie sądziłam, że będę musiała się rozbierać - i to przed facetem. Nogi więc nieogolone, bielizna z nie najwyższej półki. No myślałam, że się spalę. Ale w końcu lekarz to lekarz. JUŻ MOŻNA CZYTAĆ DALEJ. I tak minął weekend w klinice w miłym towarzystwie. 
Chyba na dziś starczy, dalsza część wypocin za parę dni. Śledźcie mojego bloga, komentujcie, pytajcie o co chcecie. Śledźcie mnie też na twitterze będę dawała znać o nowych postach! Przez przeglądarkę: https://twitter.com/KasiaMartewicz , i telefon @KasiaMartewicz. Ej wiem, że może coś nie tak napisałam z tym twitterem, ale zupełnie brak mi doświadczenia. Wybaczcie. 

Buziole!!  

niedziela, 19 stycznia 2014

"Co ja tutaj robię? Co Ty tutaj robisz?"

No właśnie. Co ja tutaj robię? W "internetach" są już chyba blogi o wszystkim w każdej odsłonie. Po co więc pchać się z nowym blogiem? To ani mój pamiętnik, ani coś co pokazuje mój niezwykły talent (w sumie takiego mi brak). Chyba będę w stanie to wyjaśnić w tym i kolejnych postach.
Wypadałoby zacząć od początku. Mam na imię Kasia. Jestem studentką w stanie spoczynku. A co najważniejsze w tej chwili dla mnie jestem dokładnie 50 dni po przeszczepie szpiku kostnego od niespokrewnionego dawcy. Transplantacja ma mnie wyleczyć, a przynajmniej przedłużyć życie, które było zagrożone przez nowotwór krwi. Zanim zacznę pisać posty jakie mają zasypać mój blog w przyszłości chciałabym w kilku z nich opisać moją historię.
We wrześniu 2012r. weszłam do mojego liceum jako maturzystka. Rok zapowiadał się ciężko, ale podchodziłam do tego optymistycznie - sami wiecie: wielkie ambicje i plany na życie. W tym wszystkim nie zauważyłam nawet, że nagle szybciej się męczyłam (może dlatego, że moje zdolności ruchowe od wielu lat były godne pożałowania), pociłam się dniem i nocą, było mi nieprzyzwoicie gorąco (było już zimno, a ja rozdawałam koleżankom kurtki, swetry, chustki i co tylko, a sama chodziłam w topie), częściej się przeziębiałam, miałam na karku kilka guzków wielkości groszków i takie tam maleńkie rzeczy. Martwiły mnie jedynie te guziczki, ale rodzice nic nie wyczuwali, więc dałam sobie spokój z tematem. 
Sprawa zaczęła się tak naprawdę, kiedy 16 października (wtorek) "objawiła się świnka". Nigdy jej nie przechodziłam, więc byłam święcie przekonana, że to właśnie ten potwór. Wieczorem strasznie płakałam - w końcu matura za pasem, a ja już straciłam 2 tyg. szkoły przez przeziębienia. Z rana jeszcze poszłam  napisać bardzo ważne wypracowanie z języka polskiego (jakie wtedy to było istotne), a później poszorowałam do Ośrodka Zdrowia. 
Od razu rzuciłam lekarce, że to na 90% świnka. Ona tak pewna nie była. Pomacała mnie, dała zwolnienie ze szkoły, skierowanie do laryngologa i na morfologię. Z racji, że było już późno morfologię musiałam sobie odpuścić, ale świetnie się składało, ponieważ w piątek od 9:00 miał przyjmować laryngolog, więc mogłam wszystko załatwić za jednym zamachem. Od zawsze miałam mleczną skórę, która skutecznie ukrywała cienkie żyłki, ponadto pobieranie krwi zawsze mnie bolało - mówili, że jestem przewrażliwiona albo mam nadzwyczaj unerwioną skórę. To wszystko sprawiało, że większość tego typu zabiegów kończyło się omdleniem. W piątek rano nie mogło być lepiej. Omdlałam, ale postanowiłam zaszaleć tym jednym razem 
i do kompletu dorzuciłam wymioty. Ale morfologia pobrana - uff. Tata odprowadził mnie pod gabinet laryngologa i posadził wciąż słabą na jedynej pustej ławeczce - niestety bez oparcia. Od tamtej pory czułam się już tylko gorzej. Nie bardzo mogłam usiedzieć, ale głupio było mi położyć się tak na ławce na środku korytarza. Obok była łazienka dla pacjentów - tata przyniósł mi więc do niej klucz. Chciałam tylko ochlapać twarz. Nie dałam jednak rady i od razu osunęłam się na podłogę. Przez chwilę jeszcze siedziałam, ale szybko wzięłam torebkę pod głowę i położyłam się. Nie wiem ile to trwało, ale w pewnej chwili wszedł tata, który uznał, że trwa to stanowczo za długo. Zabrał mnie do zabiegowego. Kiedy tam mnie położyli przez dwie godziny nie potrafiłam usiąść. Nie miałam na to sił. Laryngolog sam do mnie przyszedł, przy okazji lekarz rodzinny i neurolog. Wyglądałam generalnie zdrowo. Okazałą się tylko, że moja "świnka" to na 100% baaardzo powiększony węzeł chłonny. Postanowiono wtedy wezwać karetkę.  Oczywiście czekaliśmy na nią kolejną godzinę. 
Kiedy byłam już na izbie przyjęć pierwsze co chciałam iść do toalety. W tak zwanym "międzyczasie" lekarz z pogotowia dostał moją morfologię. Kiedy wróciłam kazali mi wracać na łóżko na kółkach z karetki. I usłyszałam mniej więcej takie słowa: "Kurcze. Wezwalibyśmy śmigiełko, ale tamten szpital nie ma lądowiska". Pierwsza myśli: "WOW. Nigdy nie leciałam helikopterem". I od radu druga myśl: "Momencik. POTRZEBUJĘ HELIKOPTERA???". Szok. Kątem oka zobaczyłam jeszcze tylko na morfologi podkreślone z wykrzyknikiem leukocyty (było ich chyba 46 tys) i płytki krwi (nie pamiętam już ile). I później już tylko karetką na Wrocław...

Na dziś to tyle. Post i tak jest o wiele, wiele za długi. Ale głupio jakiś etap przerwać wpół. Dalszą część naskrobię (mam nadzieję) w przeciągu kilku dni. Jestem otwarta na wszelkie pytania dotyczące postu. Zachęcam też do komentowania.

Byeee <3