środa, 5 lutego 2014

To jedziemy dalej ...

Z tym tabulatorem ogólnie to jest jakaś kpina... Wszędzie działa tylko nie tu. Cholibcia. Wróćmy do właściwego tematu.
Weekend się skończył, a poniedziałek od samego rana był bardzo intensywny. Pierwszą rzeczą było poznanie lekarki, która miała prowadzić mój przypadek. Nie pamiętam co o niej pomyślałam w pierwszej chwili, po ponad roku wiem jednak, że lepiej trafić nie mogłam. To wspaniała specjalistka i świetny człowiek. Wróćmy do tego jesiennego poranka. Wszystko działo się bardzo szybko - tylko wpadła na salę i poinformowała mnie, że idziemy do zabiegowego na szpik. No spoko. Dziewczyny mówiły, że nie jest tak źle. Jako możliwie najmłodsza pacjentka (miałam ledwie 18 lat) byłam traktowana jak dzieciątko. To było mega miłe. Tak z resztą zostało. Zawsze jestem traktowana z pewną dozą czułości, empatii i troski. Podciągnęłam koszulkę, lekko obniżyłam spodnie i położyłam się na brzuchu. Chyba byli tam jeszcze studenci. Trudno. Nie wiedziałam czego się spodziewać. Ale poza zaciskaniem pięści przy znieczuleniu nie mam jakiś traumatycznych wspomnień. Na dzień dzisiejszy miałam 7 pobrań szpiku. Może to nie masaż, ale jak ktoś chce to może mi zabrać troszkę szpiku z talerza biodrowego. Lajcik. Ale za pierwszym razem emocje były nie z tej ziemi. Jak wróciłam na salę to od razu przysnęłam na jakiś czas. Rodzice znerwicowani czekali na wyniki, a ja? A ja miałam wszystko w poważaniu. Wtedy już chyba czułam, że to nowotwór. Po paru godzinach przyszła pani doktor. Usiadała obok mnie na łóżku i Bóg wie czemu baaaaaaaaaaaaaaaaaaaaardzo spokojnie, wręcz melancholijnie powiedziała: "No niestety jest to białaczka". Żałuję, że nie nagrałam jej miny jak jej odpowiedziałam całkiem pogodnie: "No ok. Kiedy zaczynamy leczenie?". No i miałam jeszcze parę pytań spisanych na kartce. Parę. Troszkę więcej niż parę, ale wybaczcie - nie co dzień znajdujemy się w takiej sytuacji życiowej. Co z włosami, czy będę mogła mieć dzieci, czy mogę być lekarzem po przebyciu takiej choroby, o podróże i takie tam. Umówmy się - rzeczy dość istotne. Nie wiem jakby wyglądał ten dzień gdyby nie B. i A. Być może drżałabym jak osika. Było nieźle. 
A. szybko potem wyszła i tamta pani też - chyba jakoś w tygodniu. Zostałyśmy we dwie. Okazało się, że mamy identyczny schemat leczenia. B. dość szybko założyli wkłucie centralne (niektórzy mogą znać je jako kaniulę) i zaczęli leczenie. U mnie trzeba było jeszcze pobrać węzeł chłonny z karku, aby potwierdzić chłoniaka, który się przyplątał w pakiecie z panią białaczką. Jakoś na przestrzeni kilku dni założyli mi wkłucie. Bolało, ale przeżyłam. Przeżyłam w sumie jeszcze takich 6. Tak na prawdę wkłucie to błogosławieństwo. Pobierają krew z tego, wszystko do tego leci (chemia, płyny, antybiotyki itp.). Zero wenflonów, kłucia. Dla mnie ekstra (pamiętacie jak zasłabłam w ośrodku?). No. Potem pobrali ten węzeł i chyba tego samego dnia przenieśli mnie i B. na najnowszy odcinek hematologii w naszej klinice. Każda sala jest dwuosobowa i ma dla siebie całkiem, całkiem łazienkę. Jak w sanatorium. Z resztą często właśnie tak się czułam. Szybko pokochałyśmy personel oddziału. No boskie są te pielęgniarki i salowe. Gdyby nie jedzenie szpitalne byłoby idealnie. Na całe szczęście rodzice przyjeżdżali każdego dnia i przywozili obiadki. Głównie pomidorową i rosół, ale dla mnie to było wtedy królewskie jedzenie. Przy okrojonej mocno diecie to prawdziwe rarytasy. 
Pierwsza chemia jaką dostawałyśmy była czerwona. Serio. Wyglądała jak oranżada :D Pacjenci mówili na nią fryzjerka - bo właśnie po niej najbardziej lecą włosy :D. A propos włosów. Jeszcze zanim moje zaczęły lecieć przyjechała o mnie moja ulubiona fryzjerka i zrobiła mi króciutką fryzurkę. Wygodniej, kiedy wypadają krótkie włosy. Wróćmy do chemii. Dostałam jej cztery dawki - jedną na tydzień. Następstwa jej nie były dla mnie takie tragiczne. W dzień podawania, wieczorem bolał mnie zawsze brzuch, no i dokuczało mi coś w buzi. Diabli wiedzą co: afty, jakaś grzybica. Coś. Coś co bolało jak jasny gwint. Płakałam przy jedzeniu (jedna kromeczka chleba zabierała mi jakąś godzinę), płakałam przy mówieniu, płakałam przy myciu zębów. Ale cały czas mówiłam sobie: "jestem wikingiem!". I nim zostałam. Przeszłam przez to i chyba po półtora tygodnia miałam spokój. Próbowałam różnych leków, ale dopiero zamówiony w internecie specyfik mi pomógł. Tak. Słusznie podejrzewacie. Zamawiany, bo drogi i szpitala nie zawsze było stać. Ale pomagał jak nic innego. W tak zwanym "międzyczasie" miałam jeszcze punkcję lędźwiową. O ile ból samej punkcji jest do wytrzymania to później szlak mnie trafiał za każdym razem. Ale do mózgu też trzeba podać chemię i trzeba pobrać płyn mózgowo-rdzeniowy do zbadania. Czemu tak tego nienawidzę? Bo kochani.. Po punkcji trzeba leżeć plackiem. Najpierw 2-3 godziny na brzuchu, a potem do następnego ranka na płasko na plecach. Wstawać wolno tylko siku. Nic się robić nie da, bo i jak. No do dupy z takim czymś. A oczywiście w całym leczeniu tego cholerstwa miałam chyba 7. Więc miło. Uhh. Generalnie pierwszy cykl chemii sprawił, że spędziłam w szpitalu 6 tyg. Potem była przepustka na tydzień do domu. Oczywiście w domu od razu zaczęłam indywidualny tok nauczania - do matury zostało zaledwie parę miesięcy (był to początek grudnia chyba). No i jedzenie. Pierwszy obiad? Wymarzony przez kilka tyg. w szpitalu bez nabiału i surowych warzyw: jajko sadzone, ziemniaki, mizeria. W sumie cały tydzień żyłam na kanapkach z pomidorem, ogórkiem zielonym i kiszonym. Tak niewiele, a jednak. 

Chyba na dziś już starczy. Myślę, że w następnym poście uda mi się zakończyć historię mojego podstawowego leczenia i niebawem przejdę już do przeszczepu i moim życiu po nim. 

Dziękuję wam za tak liczne odwiedziny na blogu. Nie liczyłam na aż takie zainteresowanie. Jesteście wspaniali. 

Mam nadzieję, że czyta mnie choć kilka osób w mojej sytuacji. Gdybyście mogli przesyłać mi na maila swoje przepisy, rozwiązania kulinarne. Pomóżmy innym zjeść coś smacznego, coś na co pozwala nasza dieta. Mój e-mail: ritchelliel@o2.pl  , w temacie wpisujcie "poprzeszczepie.blogspot.com". Już niebawem będę publikować. Pomagajmy sobie. W końcu jesteśmy białaczkową rodziną. 

Obserwujcie bloga i mojego twittera @KasiaMartewicz.

Miłego ;**

4 komentarze:

  1. Kasia jesteś cudowna!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie znam Cie, a za każdym razem czekam na nowy wpis. Wspaniale piszesz o takim ciężkim i przykrym zdarzeniu. Każdy Twoj wpis daje taką siłę i uśmiech, że po przeczytaniu wpisu czuje się jak po rozmowie z dobrą znajomą. Życzę dużo zdrowia i czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  3. mimo takiej trudnej sytuacji jaka Cie spotkała, jesteś bardzo pozytywną osobą, podziwiam Cię i zawsze będę Cię podziwiała ! Kiedy chciałabyś wrócić na studia? Pamiętam, że ktoś mi kiedyś wspomniał, iż pragnęłaś pójść na medycynę, prawda? Będziesz się starała pójść na ten kierunek? :) aż nie mogę uwierzyć, że jesteś ciągle taka uśmiechnięta, nie jeden człowiek zazdrości Ci pogody ducha !!! Trzymaj się :) czekam na kolejny wpis :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz jak bywa w życiu z planami. Ale planuję w październiku zacząć studia, jeszcze nie medycynę. Mam nadzieję, że na nią też przyjdzie czas. Niestety obecnie leczenie za bardzo wyniszczyło mnie, abym mogła rozpocząć tak trudny kierunek. No i mam do poprawy maturę - nie będę tego ukrywać :P

      Usuń