niedziela, 19 stycznia 2014

"Co ja tutaj robię? Co Ty tutaj robisz?"

No właśnie. Co ja tutaj robię? W "internetach" są już chyba blogi o wszystkim w każdej odsłonie. Po co więc pchać się z nowym blogiem? To ani mój pamiętnik, ani coś co pokazuje mój niezwykły talent (w sumie takiego mi brak). Chyba będę w stanie to wyjaśnić w tym i kolejnych postach.
Wypadałoby zacząć od początku. Mam na imię Kasia. Jestem studentką w stanie spoczynku. A co najważniejsze w tej chwili dla mnie jestem dokładnie 50 dni po przeszczepie szpiku kostnego od niespokrewnionego dawcy. Transplantacja ma mnie wyleczyć, a przynajmniej przedłużyć życie, które było zagrożone przez nowotwór krwi. Zanim zacznę pisać posty jakie mają zasypać mój blog w przyszłości chciałabym w kilku z nich opisać moją historię.
We wrześniu 2012r. weszłam do mojego liceum jako maturzystka. Rok zapowiadał się ciężko, ale podchodziłam do tego optymistycznie - sami wiecie: wielkie ambicje i plany na życie. W tym wszystkim nie zauważyłam nawet, że nagle szybciej się męczyłam (może dlatego, że moje zdolności ruchowe od wielu lat były godne pożałowania), pociłam się dniem i nocą, było mi nieprzyzwoicie gorąco (było już zimno, a ja rozdawałam koleżankom kurtki, swetry, chustki i co tylko, a sama chodziłam w topie), częściej się przeziębiałam, miałam na karku kilka guzków wielkości groszków i takie tam maleńkie rzeczy. Martwiły mnie jedynie te guziczki, ale rodzice nic nie wyczuwali, więc dałam sobie spokój z tematem. 
Sprawa zaczęła się tak naprawdę, kiedy 16 października (wtorek) "objawiła się świnka". Nigdy jej nie przechodziłam, więc byłam święcie przekonana, że to właśnie ten potwór. Wieczorem strasznie płakałam - w końcu matura za pasem, a ja już straciłam 2 tyg. szkoły przez przeziębienia. Z rana jeszcze poszłam  napisać bardzo ważne wypracowanie z języka polskiego (jakie wtedy to było istotne), a później poszorowałam do Ośrodka Zdrowia. 
Od razu rzuciłam lekarce, że to na 90% świnka. Ona tak pewna nie była. Pomacała mnie, dała zwolnienie ze szkoły, skierowanie do laryngologa i na morfologię. Z racji, że było już późno morfologię musiałam sobie odpuścić, ale świetnie się składało, ponieważ w piątek od 9:00 miał przyjmować laryngolog, więc mogłam wszystko załatwić za jednym zamachem. Od zawsze miałam mleczną skórę, która skutecznie ukrywała cienkie żyłki, ponadto pobieranie krwi zawsze mnie bolało - mówili, że jestem przewrażliwiona albo mam nadzwyczaj unerwioną skórę. To wszystko sprawiało, że większość tego typu zabiegów kończyło się omdleniem. W piątek rano nie mogło być lepiej. Omdlałam, ale postanowiłam zaszaleć tym jednym razem 
i do kompletu dorzuciłam wymioty. Ale morfologia pobrana - uff. Tata odprowadził mnie pod gabinet laryngologa i posadził wciąż słabą na jedynej pustej ławeczce - niestety bez oparcia. Od tamtej pory czułam się już tylko gorzej. Nie bardzo mogłam usiedzieć, ale głupio było mi położyć się tak na ławce na środku korytarza. Obok była łazienka dla pacjentów - tata przyniósł mi więc do niej klucz. Chciałam tylko ochlapać twarz. Nie dałam jednak rady i od razu osunęłam się na podłogę. Przez chwilę jeszcze siedziałam, ale szybko wzięłam torebkę pod głowę i położyłam się. Nie wiem ile to trwało, ale w pewnej chwili wszedł tata, który uznał, że trwa to stanowczo za długo. Zabrał mnie do zabiegowego. Kiedy tam mnie położyli przez dwie godziny nie potrafiłam usiąść. Nie miałam na to sił. Laryngolog sam do mnie przyszedł, przy okazji lekarz rodzinny i neurolog. Wyglądałam generalnie zdrowo. Okazałą się tylko, że moja "świnka" to na 100% baaardzo powiększony węzeł chłonny. Postanowiono wtedy wezwać karetkę.  Oczywiście czekaliśmy na nią kolejną godzinę. 
Kiedy byłam już na izbie przyjęć pierwsze co chciałam iść do toalety. W tak zwanym "międzyczasie" lekarz z pogotowia dostał moją morfologię. Kiedy wróciłam kazali mi wracać na łóżko na kółkach z karetki. I usłyszałam mniej więcej takie słowa: "Kurcze. Wezwalibyśmy śmigiełko, ale tamten szpital nie ma lądowiska". Pierwsza myśli: "WOW. Nigdy nie leciałam helikopterem". I od radu druga myśl: "Momencik. POTRZEBUJĘ HELIKOPTERA???". Szok. Kątem oka zobaczyłam jeszcze tylko na morfologi podkreślone z wykrzyknikiem leukocyty (było ich chyba 46 tys) i płytki krwi (nie pamiętam już ile). I później już tylko karetką na Wrocław...

Na dziś to tyle. Post i tak jest o wiele, wiele za długi. Ale głupio jakiś etap przerwać wpół. Dalszą część naskrobię (mam nadzieję) w przeciągu kilku dni. Jestem otwarta na wszelkie pytania dotyczące postu. Zachęcam też do komentowania.

Byeee <3

3 komentarze:

  1. Hej Kasiu, to co tu piszesz sprawia, że każdy chyba byłby bardzo spanikowany i nie dał sobie rady, a Ty piszesz to z taką lekkością. Oczywiście może mi się wydawać, ale zawsze miałam Cię za bardzo pozytywną osobę. Wspieraliśmy wszelkie akcje, tym bardziej, że chodziło o Ciebie. Mam nadzieję, że teraz już będzie tylko lepiej. Nie może być inaczej! Pozdrawiam również Kasia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Helikopter rozbawił oraz przeraził i mnie :) Troszkę ciężko czyta się przez tą czcionkę (przynajmniej mi). Czekam na więcej, pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Twoj wpis wlasnie mi uswiadomil kruchosc zycia oraz to ze nie zawsze jestesmy kowalami swojego losu.

    OdpowiedzUsuń