No co tam kochani?
Wczoraj minęły dokładnie 4 miesiące od mojego przeszczepu. HURRA!
Mało kto wie jak wygląda taki przeszczep. W pierwszej chwili widzi się sale operacyjne. Na jednej pobierają narząd, na drugiej wciskają coś w te wszystkie flaki. Generalnie trudna sprawa. A mój przeszczep? To "tylko" kroplóweczka.
W poniedziałek 4 listopada z dwoma walizkami zapukałam w drzwi oddziału przeszczepowego. Czułam się jak Dorotka, która szła do Krainy Oz. To niesamowite, ale nie bałam się. Marzyłam o tym. Moja pani doktor cały czas starała się sprowadzić mnie do parteru. Mówiła zwykle coś w stylu: "To nie będzie wycieczka krajoznawcza, tylko droga przez mękę". Za taką cenę to ja mogę na kolanach, po żwirze, dookoła świata. Tak więc czekałam. Zalogowałam się w nie najgorszej sali, przebrałam, rozpakowałam. Nie było źle. Sala mała, ale jasna i przytulna. Miałam automatyczne łóżko jak z amerykańskiego serialu. Wszystkie sprzęty do monitorowania stanu organizmu, klimatyzacja, pompy. Szkoda, że w Polsce to taki luksus. To powinno być normą. W takim miejscu zdecydowanie można przeżyć spokojnie dwa miesiące. Nie było na tej sali telewizora. Ale po co mi? Miałam laptopa, a on jest wystarczający dla mnie. A co najlepsze na tej sali? Okna bez klamek :D Wariatkowo normalnie.
Potem zaczęły się wszelkie przygotowania. Dokładne badania wszystkich organów, których zdrowie jest ważne przy przeszczepie, dokładnie badania krwi pod niemal każdym względem. No i wyjałowienie organizmu. Początkowo miałam mieć przeszczep 20 listopada. I pewnie miałabym gdyby nie kalendarz świąt narodowych w Brazylii. Ostatecznie przeszczep miałam 30 listopada, bo "sjesta". No dobra. Kij z tym, 10 dni w tą czy w tamtą. Ważne, żeby dostać w końcu te cudowne komóreczki. Chyba 2 tyg. przed ostatecznym starciem miałam założone wkłucie centralne, a na tydzień przed przeszczepem rozpoczęłam radioterapię. Miałam 6 sesji, po 2 przez trzy dni. Cały weekend byłam w rozjazdach, bo na Pasteura nie ma sprzętu do tego. Wozili mnie karetką do Centrum Onkologicznego czy jakoś tam. Tam blisko Sky Tower. Po każdej sesji byłam coraz bardziej zmęczona. Po ostatniej już jak poszłam spać (było to w poniedziałek rano) to tak na dobre obudziłam się w następny poniedziałek. Z przerwami na tabletki i siusiu spałam tydzień. Ale to dobrze, bo przespałam całą chemioterapię, którą miałam od poniedziałku do soboty rano. Ogromne ilości tego we mnie wlali. Jakaś chemia, białko, kroplówki przeciw wirusom, bakteriom i innym takim. Właściwie to prawie do końca pobytu byłam na kablach od wczesnego ranka do późnego wieczora. No kosmos. Zobaczcie z resztą sami jedną porcję (mam na myśli, że to wszystko leciało na raz):
A w sobotę w końcu miałam przeszczep. Koło 16 dostałam wiadomość, że woreczki przyleciały z Brazylii. Zaczęło się podawanie leków, które trzeba dostać przed. I jak spałam już 6 dzień to dostałam takiego zastrzyku adrenaliny, że prawie po ścianach skakałam. No i jakoś koło 17 na moją salę przyszła pani doktor oraz pielęgniarka z pierwszym woreczkiem. To było niezwykłe uczucie. Nie mówię o kroplówce tylko o myśli, że "to już". Coś niesamowitego. Pierwsze kropelki soku pomidorowego (tak to wyglądało) sprawiły, że miałam problem z oddechem. Ale była to normalna reakcja alergiczna na substancje konserwujące (czy coś) komórki. A zobaczcie sobie ten śliczny woreczek:
Były tego dwa woreczki, które zeszły chyba w dwie godzinki. I tyle z tym wielkim przeszczepem. Oczywiście w chwili przeszczepu cały czas były ze mną panie i były ubrane w te zielone pierdoły: czepek, fartuch, rękawiczki. To było niezwykłe popołudnie. Jedyne w swoim rodzaju.
Właściwie już od poniedziałku zaczęłam przychodzić do siebie. Co drugi dzień przyjeżdżali rodzice z różnymi pierdołami. Widzieliśmy się tylko przez okno i biedni musieli stać na dworze, ale te krótkie chwile dawały nam niesamowicie dużo radości. Generalnie było nieźle. Czas szybko leciał. Miałam miłe towarzystwo (niesamowity zespół pielęgniarek - moje anielice kochane, jeśli któraś z pań to czyta to mocno ściskam i pozdrawiam) i praktycznie każdy dzień był taki sam. Zlały się one w całość i chyba dlatego nie odczułam tak, że byłam w izolacji od świata zewnętrznego aż dwa miesiące. Wszystko co dostawałam od rodziców przechodziło sterylizację. Moje piżamy, szczoteczki, jedzenie, gazety... Wszystko co trafiało na moją salę musiało być wcześniej przygotowane odpowiednio. Jedzenie było oczywiście słabe i mało urozmaicone. Taka dieta...
Potem weszła rehabilitacja i ćwiczyłam codziennie, aby móc wyjść o własnych nogach z oddziału. Wyniki stopniowo się podnosiły, dochodziłam do siebie i czekałam na wiadomości co z chimeryzacją (bardzo ważna sprawa - pokazuje w jakim stopniu przyjął się przeszczep). Potem było Boże Narodzenie. Wbrew pozorom nie były złe te święta. Pomodliłam się, pośpiewałam sobie kolędy, przeczytałam odpowiedni fragment Biblii. Wyjątkowo dobrze przeżyte narodziny Jezusa - absolutnie duchowo, bez obżarstwa, prezentów itd. A potem miałam własne święto! 30 grudnia pani doktor powiedziała, że chimeryzacja wynosi 100% - przeszczep się przyjął. Sylwestra prawie przespałam. I tak jakoś dotrwałam do końca pobytu na oddziale. Chyba 10 styczna wyszłam na wolność. Cały dzień byłam w skowronkach. Jak tylko zobaczyłam za drzwiami rodziców rzuciłam się na nich i nie wiedziałam jak się odkleić. To było cudowne. Zobaczyć ich nie przez okno po takim czasie.
Nie było tak źle. Nie mogę też powiedzieć, że czarnowidztwo mojej lekarki się sprawdziło. Cały czas straszyli mnie, że najgorsze nadejdzie, kiedy chemia zacznie działać. Ale nie nadeszło. Rzadko się zdarza żeby ktoś miał zdrową jamę ustną po przeszczepie - byłam tym nielicznym wyjątkiem. Dopisało mi niesamowicie szczęście. Na dzień dzisiejszy mogę powiedzieć, że jestem małą szczęściarą. Zobaczymy jak będzie dalej. A wierzę, że będzie dobrze.
To tyle na dziś.
Zachęcam do komentowania, pytania itd. :) Obserwujcie blog i mojego Twittera na którym informuję o nowych wpisach (mój nick to KasiaMartewicz).
Kopiując z poprzednich postów:
Mam nadzieję, że czyta mnie choć kilka osób w mojej sytuacji. Gdybyście mogli przesyłać mi na maila swoje przepisy, rozwiązania kulinarne. Pomóżmy innym zjeść coś smacznego, coś na co pozwala nasza dieta. Mój e-mail: ritchelliel@o2.pl , w temacie wpisujcie "poprzeszczepie.blogspot.com". Już niebawem będę publikować. Pomagajmy sobie. W końcu jesteśmy białaczkową rodziną.
Pozdrawiam was gorąco, ściskam, całuję i w ogóle :D