niedziela, 26 stycznia 2014

Heeejcia! To znowu ja! (w sumie na moim blogu kto inny?)

Ejjj... Zepsuł mi się tabulator i akapitu zrobić nie umiem. No niech to ... trafi. Złośliwość rzeczy martwych.
Kontynuując poprzedni post...:
Całą drogę do Wrocławia jechaliśmy na sygnale (jak na filmie normalnie). Auta się usuwały w mieście jak przed królową - i tak ma być :D Jak mnie tam przywieźli już na izbę przyjęć to początkowo była wersja, że to tylko konsultacja i ewentualnie tomografia komputerowa do zrobienia. Ale lekarz popatrzył na wyniki i stwierdził, że tą krew musi zobaczyć pod mikroskopem. Miało to trwać 15 min, no ale. Zrobiło się za jakiś czas zamieszanie i już chcieli mnie położyć do szpitala. Był ogólnie problem, bo szpital był zapchany, palca nie było gdzie wsadzić, a co dopiero taką całą Kasię. Był piątek, badań już żadnych szczegółowych się nie zrobi i takie tam. Były więc dwie opcje - wracam tu w poniedziałek - bez gwarancji przyjęcia (liczba miejsc) lub miałam przeleżeć weekend. Zdecydowałam, że lepiej przeleżeć. To tylko jeden weekend :D Akurat. Początkowo miałam leżeć na kozetce, ale w sumie ściągali dla mnie (!) z całego szpitala łóżko - tu stelaż, tu materac... Ale musiałam czekać jakieś 3 godziny. W tym czasie dojechali rodzice i czekaliśmy razem na lekarza z badaniami krwi. Przyszedł. Powiedział nam, że to może być jakaś infekcja, błahostka ale może to też być sprawa nowotworowa. Ja sobie myślę: "no spoko, w poniedziałek zrobią badania się okaże, nie ma co się spinać". Rodzice mieli zupełnie inne podejście do sprawy. Początkowo strasznie nie lubili tego lekarza - przewidywał jako opcję ciężką chorobę ich córki. Mama na korytarzu patrzeć na niego nie mogła. Szybko jednak okazało się, że to fantastyczny człowiek i doskonały lekarz. Obecnie bardzo go lubimy.
 Tak czy inaczej w końcu trafiłam na salę - świetnie trafiłam. Miałam towarzystwo, które sprawiło, że nie miałam czym się martwić. Tego samego dnia, tylko trochę wcześniej trafiła na oddział dziewczyna dwa lata ode mnie starsza - będę ją nazywała B. Więc B. miała już diagnozę - białaczka. Drugą osobą była A. - świetna dziewczyna, która akurat była w trakcie kolejnej chemii. Oraz pani której imienia nie pamiętam, ale dostarczała nam sporą dawkę śmiechu. A. okazała się fantastyczna jako starsza koleżanka w niedoli. Szybko nas przekonała że nowotwór krwi to nie koniec świata i że chemia dziś dostępna daje sobie radę z tym dziadostwem. No i przede wszystkim - trzymać się psychicznie! Wspólny czas z A. wiele mi dał, już w pierwszy weekend nie wiedząc co mi dolega czułam, że przetrwam wszystko.
 Pamiętam, że w ten weekend powiedziałam: "niech mnie leczą czym chcą, ale włosy mają być na swoim miejscu" (miałam, jak dla mnie osobiście, piękne kudły do pasa). Priorytety szybko się zmieniły :D
 Jeszcze w piątek młody lekarz dyżurny przyszedł mnie obejrzeć. Trzeba się rozebrać do bielizny i lekarz patrzy jak skóra, ew. obrzęki itd. PANOWIE NIE CZYTAJĄ TEGO CO NASTĄPI! Jesień, od kilku dni w domu - nie sądziłam, że będę musiała się rozbierać - i to przed facetem. Nogi więc nieogolone, bielizna z nie najwyższej półki. No myślałam, że się spalę. Ale w końcu lekarz to lekarz. JUŻ MOŻNA CZYTAĆ DALEJ. I tak minął weekend w klinice w miłym towarzystwie. 
Chyba na dziś starczy, dalsza część wypocin za parę dni. Śledźcie mojego bloga, komentujcie, pytajcie o co chcecie. Śledźcie mnie też na twitterze będę dawała znać o nowych postach! Przez przeglądarkę: https://twitter.com/KasiaMartewicz , i telefon @KasiaMartewicz. Ej wiem, że może coś nie tak napisałam z tym twitterem, ale zupełnie brak mi doświadczenia. Wybaczcie. 

Buziole!!  

niedziela, 19 stycznia 2014

"Co ja tutaj robię? Co Ty tutaj robisz?"

No właśnie. Co ja tutaj robię? W "internetach" są już chyba blogi o wszystkim w każdej odsłonie. Po co więc pchać się z nowym blogiem? To ani mój pamiętnik, ani coś co pokazuje mój niezwykły talent (w sumie takiego mi brak). Chyba będę w stanie to wyjaśnić w tym i kolejnych postach.
Wypadałoby zacząć od początku. Mam na imię Kasia. Jestem studentką w stanie spoczynku. A co najważniejsze w tej chwili dla mnie jestem dokładnie 50 dni po przeszczepie szpiku kostnego od niespokrewnionego dawcy. Transplantacja ma mnie wyleczyć, a przynajmniej przedłużyć życie, które było zagrożone przez nowotwór krwi. Zanim zacznę pisać posty jakie mają zasypać mój blog w przyszłości chciałabym w kilku z nich opisać moją historię.
We wrześniu 2012r. weszłam do mojego liceum jako maturzystka. Rok zapowiadał się ciężko, ale podchodziłam do tego optymistycznie - sami wiecie: wielkie ambicje i plany na życie. W tym wszystkim nie zauważyłam nawet, że nagle szybciej się męczyłam (może dlatego, że moje zdolności ruchowe od wielu lat były godne pożałowania), pociłam się dniem i nocą, było mi nieprzyzwoicie gorąco (było już zimno, a ja rozdawałam koleżankom kurtki, swetry, chustki i co tylko, a sama chodziłam w topie), częściej się przeziębiałam, miałam na karku kilka guzków wielkości groszków i takie tam maleńkie rzeczy. Martwiły mnie jedynie te guziczki, ale rodzice nic nie wyczuwali, więc dałam sobie spokój z tematem. 
Sprawa zaczęła się tak naprawdę, kiedy 16 października (wtorek) "objawiła się świnka". Nigdy jej nie przechodziłam, więc byłam święcie przekonana, że to właśnie ten potwór. Wieczorem strasznie płakałam - w końcu matura za pasem, a ja już straciłam 2 tyg. szkoły przez przeziębienia. Z rana jeszcze poszłam  napisać bardzo ważne wypracowanie z języka polskiego (jakie wtedy to było istotne), a później poszorowałam do Ośrodka Zdrowia. 
Od razu rzuciłam lekarce, że to na 90% świnka. Ona tak pewna nie była. Pomacała mnie, dała zwolnienie ze szkoły, skierowanie do laryngologa i na morfologię. Z racji, że było już późno morfologię musiałam sobie odpuścić, ale świetnie się składało, ponieważ w piątek od 9:00 miał przyjmować laryngolog, więc mogłam wszystko załatwić za jednym zamachem. Od zawsze miałam mleczną skórę, która skutecznie ukrywała cienkie żyłki, ponadto pobieranie krwi zawsze mnie bolało - mówili, że jestem przewrażliwiona albo mam nadzwyczaj unerwioną skórę. To wszystko sprawiało, że większość tego typu zabiegów kończyło się omdleniem. W piątek rano nie mogło być lepiej. Omdlałam, ale postanowiłam zaszaleć tym jednym razem 
i do kompletu dorzuciłam wymioty. Ale morfologia pobrana - uff. Tata odprowadził mnie pod gabinet laryngologa i posadził wciąż słabą na jedynej pustej ławeczce - niestety bez oparcia. Od tamtej pory czułam się już tylko gorzej. Nie bardzo mogłam usiedzieć, ale głupio było mi położyć się tak na ławce na środku korytarza. Obok była łazienka dla pacjentów - tata przyniósł mi więc do niej klucz. Chciałam tylko ochlapać twarz. Nie dałam jednak rady i od razu osunęłam się na podłogę. Przez chwilę jeszcze siedziałam, ale szybko wzięłam torebkę pod głowę i położyłam się. Nie wiem ile to trwało, ale w pewnej chwili wszedł tata, który uznał, że trwa to stanowczo za długo. Zabrał mnie do zabiegowego. Kiedy tam mnie położyli przez dwie godziny nie potrafiłam usiąść. Nie miałam na to sił. Laryngolog sam do mnie przyszedł, przy okazji lekarz rodzinny i neurolog. Wyglądałam generalnie zdrowo. Okazałą się tylko, że moja "świnka" to na 100% baaardzo powiększony węzeł chłonny. Postanowiono wtedy wezwać karetkę.  Oczywiście czekaliśmy na nią kolejną godzinę. 
Kiedy byłam już na izbie przyjęć pierwsze co chciałam iść do toalety. W tak zwanym "międzyczasie" lekarz z pogotowia dostał moją morfologię. Kiedy wróciłam kazali mi wracać na łóżko na kółkach z karetki. I usłyszałam mniej więcej takie słowa: "Kurcze. Wezwalibyśmy śmigiełko, ale tamten szpital nie ma lądowiska". Pierwsza myśli: "WOW. Nigdy nie leciałam helikopterem". I od radu druga myśl: "Momencik. POTRZEBUJĘ HELIKOPTERA???". Szok. Kątem oka zobaczyłam jeszcze tylko na morfologi podkreślone z wykrzyknikiem leukocyty (było ich chyba 46 tys) i płytki krwi (nie pamiętam już ile). I później już tylko karetką na Wrocław...

Na dziś to tyle. Post i tak jest o wiele, wiele za długi. Ale głupio jakiś etap przerwać wpół. Dalszą część naskrobię (mam nadzieję) w przeciągu kilku dni. Jestem otwarta na wszelkie pytania dotyczące postu. Zachęcam też do komentowania.

Byeee <3